
Teatralnik
w tym wydaniu:
WSTĘPNIAK - "Nawet nie wiemy , jakie mamy szczęście…" - Katarzyna Kurdej
NEWS i Joanna Węgrzynowska specjalnie dla Antraktu
FELIETON - "Intymna sprawa" - Katarzyna Wojasińska - Richter
FELIETON - "Ciało w ruch" - Urszula Bańka
WYWIAD - "Chcesz własny spektakl? Wyprodukuj go!" - Sylwia Firańska rozmawia z Mateuszem Deskiewiczem
MIĘDZY SŁOWAMI - "Preprodukcja" - Andzej Śledź
GDYŃSKIE SZLAKI POLSKIEGO MUSICALU - saga musicalowa w odcinkach - Jacek Wester odc. 3
Nawet nie wiemy jakie mamy szczęście...
Sporo słyszy się o tym, jak to przeróżni artyści (w tym nawet znane nazwiska, których przez grzeczność nie przytoczę) nie mogą wyprzedać swoich koncertów i spektakli. A u nas sytuacja niebywała. Wyprzedaje się wszystko. Grając miesięcznie 30-40 spektakli na 3 scenach, mamy średnią sprzedaż biletów na poziomie 98%. W branży teatralnej zdarza się to naprawdę rzadko… Niesłabnącym zainteresowaniem cieszą się również autorskie projekty naszych artystów. Możliwość stworzenia czegoś swojego to zarówno rzecz piękna i dająca spełnienie, jak i wyczerpujące wyzwanie. Artysta musi być nie tylko aktorem i wokalistą, ale także pomysłodawcą, scenarzystą, scenografem i kostiumografem, czasem kompozytorem, z reguły reżyserem i wreszcie producentem. Wierzcie mi.. można wpaść w obłęd i paść ze stresu… Wielu już porwało się na to szaleństwo. Jak na tym wyszli? Przeczytajcie wywiad Sylwii Firańskiej z Mateuszem Deskiewiczem.
W tym wydaniu mamy dla Was również felietony naszych dwóch rewelacyjnych artystek - Kasi Wojasińskiej -Richter (o pracy nad rolą) i Uli Bańki (o pracy w balecie). Absolutny must-read!!!
Tradycyjnie garść mądrych i pięknych słów oddali w Wasze ręce Jacek Wester i Andrzej Śledź - nasi zasłużeni redaktorzy.
A teraz… do czytania marsz!
Katarzyna Kurdej

NEWS
co, gdzie i jak u naszych aktorów i absolwentów ;)
7 marca - w Operze i Filharmonii Podlaskiej miała miejsce premiera musicalu „Vesper” inspirowanego życiem Krystyny Skarbek – polskiej szpieżki, agentki brytyjskiej tajnej służby Kierownictwa Operacji Specjalnych, wywiadowczyni Secret Intelligence Service. W obsadzie spektaklu nasi: Andrzej Skorupa i Tomasz Bacajewski
22 marca - premiera spektaklu „Sex z nieograniczoną odpowiedzialnością”, przekład i reżyseria Marek Sadowski
4 kwietnia - premiera „Jesus Christ Superstar” w Teatrze Muzycznym w Toruniu, a w obsadzie nasi: Krzysztof Wojciechowski jako Jesus, Oliwia Drożdżyk jako Maria Magdalena, Wojciech Daniel jako Piotr, Jakub Cendrowski jako Szymon, Jeremiasz Gzyl jako Annasz i asystent reżyserki, choreografia - Michał Cyran, w zespole Stefan Andruszko, Nikodem Bogdański, Gabriel Dubiel i Ewa Mociak. Można by rzec, że to niemal nasz JChS ;)
5 kwietnia - premiera „Wicked” w TM Roma, a w obsadzie nasi: Katarzyna Walczak, Damian Aleksander, Tomasz Steciuk, Mateusz Górecki, Patryk Maślach, Michał Piprowski, Andrzej Skorupa, Maciej Zaruski, Małgorzata Kampa, Natalia Smagacka-Lorek, Robert Kampa
„Quo vadis” nominowane do Pomorskich Sztormów!
„Quo vadis” otrzymało Nagrodę Teatralną Marszałka Województwa Pomorskiego!
10 kwietnia - w Konsulacie Kultury koncert „Broadway w Konsulacie” – na scenie Maciej Podgórzak i Krzysztof Wojciechowski oraz gościni specjalna Sandra Brucheiser
13 kwietnia - w ramach przeglądu alternatywnych form dramatyczno-muzycznych OFF-północna w Łodzi - „Róbmy swoje! Piosenki Wojciecha Młynarskiego” Mateusza Deskiewicza
Mariusz Obijalski – kompozytor „Quo vadis” otrzymał nominację do Fryderyka 2025
w kategorii „Album Roku Muzyka Ilustracyjna” za muzykę do spektaklu „A statek płynie”
od 26 kwietnia do 11 maja w Operze Novej w Bydgoszczy odbywać się będzie XXXI Bydgoski Festiwal Operowy, na którym będzie można obejrzeć poznańską realizację „Drogi Evanie Hansenie”, a w obsadzie Maciej Badurka, Iga Klein, Bartosz Sołtysiak, Joanna Rybka, Maciej Zaruski, Maksymilian Pluto-Prądzyński
20 i 21 maja - w naszym teatrze Karolina Merda, Karolina Trębacz i Katarzyna Kurdej zaprezentują koncert-benefis z okazji 20-lecia pracy zatytułowany „Cuda i Divy”
23 maja - w teatrze Rampa premiera spektaklu „Witkacja. Wodewil na krawędzi”, a w obsadzie Cezi Studniak
Do Pomorskich Nagród Artystycznych nominowani zostali: w kategorii „kreacje artystyczne” Mariusz Napierała za scenografię do spektaklu „Quo vadis”, w kategorii „pomorska nadzieja artystyczna” Sandra Brucheiser za rolę Miłej w spektaklu „Tylko grzecznie”.
Jakub Badurka otrzymał Nagrodę Prezydenta Miasta Gdyni za rolę Winicjusza w spektaklu „Quo vadis”.

Joanna Węgrzynowska
Absolwentka SWA, aktorka,
mama, reżyserka dubbingu,
obecnie gra w Teatrze Klasyki Polskiej
w „Ślubach panieńskich” panią Dobrójską,
w Teatrze Proscenium Miss Lynch w „Grease” oraz w Teatrze Kamienica Marylę w
„Ani z Zielonego Wzgórza”.
Jak wspominasz SWA?
Z uśmiechem na twarzy. Jako czas wolności, młodości, swobody, bezkarności i ciężkiej pracy. Cały świat ograniczał się i zamykał w słowie TEATR… Miałam cudowny rok – Rafał Ostrowski, Jasiu Bzdawka, Tomek Steciuk, Anita Urban, Wojtek Socha, Radek Nosek. To był piękny czas. Nadal kocham Gdynię. Zapuściłam tu korzenie i ciągle żyję tym miejscem, pomimo faktu, że mój dom jest przecież od wielu lat w Warszawie. Ale jest coś takiego w tej Gdyni, że płynie w krwiobiegu. To morze i ta wolność… Baduszkowcy mają w sobie to „coś”. Siłą napędową tego teatru są właśnie studenci, ich młodość i energia. Nigdzie w Polsce nie ma czegoś takiego, co rozsadza scenę. Tylko tutaj… Pamiętam swój debiut na III roku, rolę Eponiny i moment, gdy wchodziłam na barykady. Byłam też Chawą w „Skrzypku na dachu”. Mam wyraźne wspomnienia tego, jak wszyscy sobie kibicowaliśmy i jak bardzo mogłam się tu rozwinąć pod każdym względem.
Jak to się stało, że jesteś wybitnym fachowcem w dubbingu?
Za sprawą dyrektora Kępczyńskiego znalazłam się najpierw w teatrze w Radomiu, a potem w Warszawie, w teatrze Roma. Grałam wiodące role w „Crazy for You”, „Miss Sajgon”, „Kotach” i… odeszłam. Pracowałam w innych teatrach. Dostałam rolę w serialu i wtedy rozpoczął się mój flirt ze srebrnym ekranem. Pragnęłam też być mamą. Później, podczas pracy w Teatrze Komedia, poznałam Teresę Lipowską. To ona zapytała mnie, czy próbowałam dubbingu. Stwierdziła, że z moimi umiejętnościami byłabym w tym świetna. 26 lat temu poręczyła za mnie głową, potem sama wiele lat pracowałam na swoje nazwisko. Na początku jako aktorka dubbingowa, a 17 lat temu, znowu mój kolega reżyser Marek Robaczewski wymyślił, że byłabym świetnym reżyserem dubbingu i idealnie się do tego nadaję. Zaproponowano mi pracę reżyserki… Byłam przerażona! Świętej pamięci Asia Wizmur, moja guru dubbingu, powiedziała mi wtedy: nie rób tego, bo przestaniesz grać. Odpowiedziałam, że poradzę sobie. Prawda jednak jest taka, że gdy stanęłam po drugiej stronie, zaczęłam z siebie rezygnować. Wciągnęło mnie to. Pracowałam dużo i ciężko. Rozwijałam się w tym kierunku. Mam słuch, kocham ludzi, staram się ich rozumieć, co paradoksalnie jest bardzo ważnym elementem pracy reżysera. Umiejętność słuchania i dobierania odpowiednich narzędzi do każdego aktora, który do mnie przychodzi, są kluczowe. Zdaję sobie też sprawę, że miałam w życiu ogromne szczęście. Nigdy nie musiałam o nic prosić, zawsze byłam do czegoś zapraszana, w związku z tym czuję, że mam moralny dług wdzięczności. Może dlatego jestem najbardziej wdzięczna właśnie za ludzi w tej pracy. To jest absolutnie największa wartość w moim życiu. Poza dziećmi oczywiście! Każdy spotkany człowiek jest dla mnie lekcją. Uwielbiam rozmawiać i nawiązywać kontakt, bo podskórnie czuję, że chemia w pracy jest gwarancją sukcesu.

INTYMNA SPRAWA
Budowanie roli to sprawa bardzo indywidualna, powiedziałabym nawet więcej - intymna. Magiczna, biorąc pod uwagę, że skłania do podróży w głąb siebie, do zakamarków, które w Tobie są, ale których może nawet nie zauważyłabyś, gdyby nie spotkanie z tą nową Tobą i historią Twojej postaci.
Potrzebna jest duża wrażliwość i cierpliwość - jak z dzieckiem. Ma inne - swoje spojrzenie na świat i czas, inny gust, poglądy i problemy. Poczucie się w roli to zupełnie nowa świadomość mentalności, czasu, dystansu, lub jego brak. Lubi inne zapachy, inną muzykę, inaczej wyznaje miłość czy płacze. To właśnie najprzyjemniejszy dla mnie okres - czas prób, pobycia czyimś innym życiem, pooddychania kimś innym. I właśnie dlatego wybrałam ten, a nie inny zawód!
Wyobraź sobie: masz całą paletę psychologicznych możliwości i całkiem bezczelnie wybierasz akurat jedną
z nich. Możesz też totalnie zabawić się swoim wizerunkiem. Toż to istny ocean złożoności dóbr! Każda z postaci - w tej najwybitniejszej, ale też całkiem płytkiej literaturze, daje nam możliwości nieograniczonej interpretacji. Tylko od kreatywności i talentu aktora zależy wynik naszych refleksji nad życiem, które przemycimy w swoich rolach. Tym właśnie kieruję się w budowaniu postaci.
Często też swoje role buduję na skrawkach ludzi z mojego życia, zapachów, sytuacji, które dostrzegam, czasem jest to mój protest, bądź pokłon. Na przykład Hawajka w „Złym” (reż. W. Kościelniak) była inspirowana moją babcią Irenką. Zmarła, kiedy miałam dwa latka, wiec nie mogłam Jej dobrze pamiętać. Zachowane filmy rodzinne pomogły mi wyłuskać zachowania i cytaty, które mogłam przemycić w tej postaci. Babcia w młodości była barmanką, wiec znalezione zdjęcia właśnie z tego okresu były dla mnie pretekstem do poszukiwań rodzinnych inspiracji i konotacji.
Maciek z Klanu („Avenue Q” reż. M. Miklasz) powstał podczas wspaniałych warsztatów z ludźmi z zespołem Downa z grupy teatralnej Biuro Rzeczy Osobistych. Jednocześnie miał pozostać najbardziej „normalną” i twardo stąpającą po ziemi postacią. Dużym wyzwaniem było wcielenie się w męską postać, wymaga to dużej koncentracji i samokontroli. Chodzenie, mówienie, a nawet śmiech miały być ubrane w męski pierwiastek. Szok widzów, kiedy dowiadują się, że pod tymi ogrodniczkami kryje się kobieta, jest oczywiście dla mnie najbardziej satysfakcjonujący.
Yennefer („Wiedźmin” reż. W. Kościelniak) potraktowałam inaczej. Miałam cały czas z tyłu głowy, że jest to stara kobieta w pięknym ciele. Jej seksualność i pewność siebie nie wynikają z kokieterii, a pewna ekscentryczność wpisana w tę postać, maskuje Jej wrażliwość. W pracy z ciałem myślałam o pumie i kruku. Zaś w relacjach z Geraltem miała być istną kowbojką i kobietą, która nosi w tym związku spodnie.
Panienka Święta Ludka („Kumernis”, reż. A. Duda-Gracz) była dla mnie Ptaszkiem z otwartym dzióbkiem (grafika która bardzo dała mi do myślenia). Ludka, nawet gdy dorosła, była wciąż 5-letnim dzieckiem. Miała swój Świat wycięty z papieru i specyficzny sposób mówienia, gdyż nie potrafiła robić znaków przestankowych pomiędzy słowami. Nie rozumiała, tak po dziecięcemu, tego całego morza okrucieństw dorosłego świata. Coś, co było w tej pracy wyjątkowego, to z pewnością sposób powstawania scenariusza. Improwizowane etiudy między postaciami, zawsze na konkretny temat, dały autorce tekstu i reżyserce fundamenty pod napisanie spektaklu.
Ostatnia z moich postaci - Poppea („Quo Vadis” reż. W. Kościelniak). Wymagała ode mnie chyba najwięcej, bo nijak się ma do mojej prywatnej jasnej energii. Piękna, władcza i z przerośniętym ego. Ciężko było mi od razu wskoczyć na tego wysokiego, czarnego konia. To był proces. Myślałam o niej jak o Królowej Śniegu, tyle że z Rzymu. Dodatkową trudnością okazało się animowanie lalki - syna Rufiusa. Granie tak odległego charakteru daje dużo satysfakcji i budzi głód kolejnych wyzwań aktorskich!
Mam nadzieję, że ciut przybliżyłam Państwu progres tworzenia. Ten ocean możliwości sprawia, że każda rola, każda dublura nawet, może być zgoła inna, dawać zupełnie nowe znaczenia postaci, pod warunkiem odwagi aktora i reżysera oczywiście. Postać, którą kreujemy na scenie to tak naprawdę wypadkowa wielu czynników: warunków fizycznych, głosowych, napięcia, wyobraźni, a czasami nawet dnia. Bo prawda jest taka, że nie ma dwóch takich samych spektakli. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze! Inaczej się to ma w spektaklach autorskich i w licencyjnych oczywiście.
W licencjach (głównie zagraniczne spektakle) istnieją wpisane w rolę emocje i postawy postaci, w które nie można i nie należy ingerować. Z kolei spektakle autorskie pozostawiają większe pole interpretacji. Pytanie, czy reżyser, bądź aktor dają takie pole i czy mają ochotę wejść aż tak głęboko. Ja tak lubię i tylko tak wyznaję naszą sztukę aktorską. Wierzę i dostaję wiele sygnałów od widzów, że właśnie takie autorskie postaci kochają i pamiętają - kiedy widać pracę, którą czuć indywidualnością. Ja też czuję wtedy rozwijającą duszę artystki i oddycham na pełnej.
Do zobaczenia w Muzycznym!
Kasia Wojasińska-Richter
CIAŁO W RUCH
Kilka tygodni temu Katarzyna, którą dobrze znacie, zaproponowała mi napisanie felietonu. Trochę mnie to zestresowało. Czułam jednocześnie lekkie podniecenie i zaciekawienie - czy jestem w stanie coś mądrego napisać? Daaaawno już, poza odpowiedziami na wiadomości od fanów rzecz jasna;) nic nie napisałam. Tematem miał być taniec
i zawód tancerza w naszym teatrze.

Sam pomysł bycia tancerką może brzmieć jak kaprys: „idę potańczyć, lubię tańczyć, idę na balety…”, a w odpowiedzi kpiące komentarze: „ale wy się tam wygłupiacie, niepoważne kompletnie, przecież to komedianctwo…”. W tym wszystkim Ja, która od zawsze pragnęłam tańczyć, radować się na scenie i otrzymywać za to wynagrodzenie, utrzymywać rodzinę, opłacać studia itp. Od samego początku, przez lata edukacji w szkole baletowej w Poznaniu (wówczas musical i teatry musicalowe w Polsce nie były tak popularne), wybór mojego zawodu był podważany. Co ciekawe, nie przez rodzinę, lecz przez ludzi, których poznawałam w pociągu w drodze do internatu na trasie Gdańsk-Poznań. Wówczas nie istniała taka patologia komunikacyjna jak teraz. Ludzie rozmawiali, wymieniali się poglądami i szanowali rozmówcę. Dla większości mój wybór był dziwny i niedorzeczny. Jak można utrzymać się z „tańca”?! Ten zawód jest nieprzyszłościowy, krótki, skazany na przebranżowienie, niebezpieczny, kontuzyjny, nie jest prorodzinny, nie masz w nim możliwości awansu, nie jest zarobkowy (czytaj: jak lubisz jeździć G - klasą to nie jest dla Ciebie). Gdy mam słabszy dzień, wspominam jednego bardzo dobrze ubranego Pana. Nie pamiętam, jaki wykonywał zawód. Był albo adwokatem, albo ekonomistą. Tak się przejął moją przyszłością, że przez całą trzygodzinną podróży próbował mnie przekonać do zmiany szkoły. Nie udało się, na szczęście dla mo-ich fanów, których kocham i pozdrawiam;), lecz udało mu się zapaść mi w pamięć na lata...
Przynajmniej kilka razy w życiu, jak nie częściej… każdy tancerz zadaje sobie pytanie „Czy nie zrezygnować?” Powody są różne: zarobkowe, rodzinne, zdrowotne, brak spełnienia etc. Ale nasze myśli są nie tylko czarne... Są też piękne, budujące, wzniosłe, pompatyczne… Coś musiało się kiedyś wydarzyć w naszych sercach, że poszliśmy tą drogą - pełną poświęceń i wyrzeczeń. Inaczej by nas tutaj nie było. Gdy błądzimy i mamy słabsze dni, zazwyczaj napotykamy na swojej drodze człowieka, który ni stąd ni zowąd postanawia nas docenić. Miałam kilka takich sytuacji w życiu. Często byli to dobrze wykształceni ludzie, jak naukowiec czy lekarz, którzy wykonują według mnie ważniejsze i bardziej potrzebne zawody... Wystarczyło wspomnieć, że pracuję w teatrze jako tancerka, mojemu rozmówcy (bez względu na płeć) towarzyszyły błysk w oczach, uśmiech na twarzy i ton pełen komplementów, uznania i podziwu. Słyszałam: „brawo, gratuluję, podziwiam, i za to Was kocham”! I wtedy to ja czułam się, jakbym właśnie wykonała operację na otwartym sercu. Coś w tym tańcu chyba jednak jest…
Kolejnym powodem naszego błądzenia jest porównywanie się do innych. W świecie pełnym internetowego kłamstwa wchodzimy w świat pełen autoiluzji. Konfrontujemy życie i pracę przez pryzmat osób, którym się „powodzi”, zapominając o milionach osób, którym się nie udaje. Wpadamy w pułapkę myślenia o tym, że wszystkim jest w życiu lepiej, niż mi. Tym samym zaniedbujemy swoje bycie „tu i teraz” i nie czerpiemy garściami ani z życia, ani z tańca. Wówczas warto zadać sobie pytanie, czym jest dla mnie ten zawód? Czy lubię pracować w teatrze? Dlaczego to robię? Po chwili odpowiadamy sobie na wszelkie wątpliwości, robimy grand battement, bierzemy ponownie kompas w rękę i dalej błądzimy :-)
Wiemy też, niepodważalnie i bezsprzecznie, iż taniec jest sztuką dokumentowaną i wielbioną od czasów starożytnych, co uświadamia nam, że poniekąd to My - tancerze tworzymy tę historię. To czyni nas odpowiedzialnymi za sztukę tańca. Może nie zapiszemy się na kartach historii jak Salome w swym „tańcu siedmiu welonów” albo Ludwik XIV, który miał ogromny wpływ w rozwój tańca i baletu w XVII wieku we Francji, lecz My - tu i teraz - tworzymy właśnie historię musicalu w Polsce.
A czym taniec jest dla mnie? Bezprecedensowo czymś ważnym. Poświęciłam mu kawał życia. Uprawiam mój zawód z pasją, kosztem rodzinnych wieczorów, zaniedbując rozwijanie mych pozostałych renesansowych i wszechstronnych zainteresowań:-) Z moich obserwacji wynika, że każdy człowiek definiuje taniec osobno. Mogę to stwierdzić po ponad dwóch dekadach na scenie i ponad dziesięciu latach nauczania. Każdy, kto tańczy, jest autorską definicją tańca. Jeśli wprawiasz ciało w ruch i jest w tym prawda i uczucie, to jest w tym też piękno. Piękno i emocje, które przekazujesz dalej, a jednocześnie zachowujesz dla siebie kolekcjonując energię zwrotną. Taniec to medium. Jest mostem w komunikacji. Przekaźnikiem uczuć, emocji i narracji. Jest środkiem wyrazu artystycznego. Każdy komunikuje się swoim językiem tańca. Nawet przy narzuconej z góry formie i technice, każde ciało jest indywidualnością w ruchu, posiada niepowtarzalną wrażliwość i jedyne dla siebie cielesne doświadczenie. Dla mnie taniec jest też przyjemnością. Wielką przyjemnością. Gdybym jej nie odczuwała, na pewno zrezygnowałabym z zawodu tancerza. Pisząc kolokwialnie - bardzo dobrze bawię się na scenie - jakkolwiek to brzmi.
Tancerzom nieodzownie towarzyszą poświęcenia cielesne, czyli wszelkiego rodzaju kontuzje. Nie miałam ich w życiu zbyt wiele, na szczęście… aż ostatnio mnie dopadła… i to od razu spektakularna.” Na ponad dwa tygodnie stałam się „tancerką bez nogi”. Gdy odbierałam opis rentgenu miednicy, przeczytałam takie oto piękne słowa jak: szpotawość, zniekształcenia, sklerotyzacja stropów, zmiany zwyrodnieniowe (na tym poprzestanę, bo nikt mnie nie zechce), co zmusiło mnie do zakupu loda McFlurry KitKat z podwójną polewą czekoladową na pocieszenie.
Nie byłabym sobą, gdybym nie poruszyła najważniejszej kwestii, a mianowicie stricte zawodu tancerza musicalowego. Owy tancerz ma w głowie mnóstwo znaków zapytania. Po latach szkolenia techniki tańca klasycznego musi czasem zejść z piedestału i skupić się na bardziej komercyjnych formach ruchu. Kiedy indziej znowu jest odwrotnie, traktuje to jako formę kształcenia w innych nieznanych mu technikach tańca jak np. Step. Wtedy czuje, że się nie rozwija. Każdy tancerz ma swoją historię i zapewne swoje oczekiwania artystyczne. Musi jednak wziąć pod uwagę fakt, że w teatrze musicalowym raczej nie będzie na pierwszym planie. Nie będzie główną „gwiazdą” przedstawienia. a jego dopełnieniem.
Zawód tancerza - oprócz walorów przyjemnościowych - wiąże się nieodzownie również z przebranżowieniem, a co za tym idzie z wyrzutami sumienia. Że mogłam się więcej uczyć, mogłam mieć bardziej przyszłościowy zawód, mogłam skończyć medycynę, albo iść na prawo. Ta myśl towarzyszy mi jak krówka ciągutka przez całą moją „karierę”. I tak właśnie po dwóch uczelniach wyższych, różnych kursach niezwiązanych z branżą… wciąż tańczę, dobrze się bawię i mam nadzieję, że pewnego razu, tak jak zaledwie 52 letni Ray Kroc - założyciel korporacji McDonald’s, znajdę swoje miejsce w innym zawodzie, będę świetnie zarabiać pozostając przy tam wierna sobie i swoim renesansowym zainteresowaniom.
Urszula Bańka

Chcesz własny spektakl?
Wyprodukuj go!
Projekt Inicjatyw Aktorskich wyrobił sobie stałe miejsce w repertuarze. Artyści mogą wystawiać spektakle swojego pomysłu – o ile całkowicie zadbają o jego produkcję. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę – aktorzy realizują plany, a Widzowie zyskują oryginalną ofertę. Z możliwości tych na pełną skalę korzysta solista Mateusz Deskiewicz.
Jak się czujesz w roli producenta? Musisz zadbać o wszystko sam, od pomysłu po premierę. Wiemy, że lubisz dopilnować wszystkiego osobiście.
To całkowicie nowe wyzwanie! Jako aktor, w teatrze mogę skupić się wyłącznie na prowadzeniu roli i nie muszę zajmować się innymi elementami, a w przypadku PIA jest całkowicie inaczej. Musiałem sam postarać się o znalezienie funduszy na pomysły, ale też nauczyć się przeprowadzać próby, współpracować z akustykiem, oświetleniowcem, techniką sceny, marketingiem, z koordynacją pracy artystycznej. Nigdy wcześniej tego nie robiłem! Nie musiałem brać odpowiedzialności za całość i pewnie popełniłem wiele błędów, bo jestem niezwykle drobiazgowy i skrupulatny :) Ogromną pomocą służył mi Tomasz Czarnecki, który zgodził się objąć opieką artystyczną oba moje projekty. Wiem, że kompletnie nie nadawałbym się na reżysera, bo taka odpowiedzialność mnie spala i chyba za dużo kosztuje. Wolę skupić się na aktorstwie, choć z każdym kolejnym tytułem jest trochę łatwiej.
Rozgościłeś się w repertuarze PIA. Dlaczego akurat Francja i Wojciech Młynarski?
Pomysł na koncert czy spektakl z piosenką francuską chodził mi po głowie od dawna, ale cały czas czułem się „niegotowy”. Ostatecznie pandemia przyczyniła się do tego, że usiadłem i zabrałem się za wybór piosenek i zbudowanie takiego wieczoru. Nie jest tajemnicą, że jestem miłośnikiem kultury francuskiej i znam ten język, a piosenki oraz muzykę odkrywałem w czasach liceum. Z kolei twórczość Młynarskiego tak naprawdę poznałem lepiej po zakupie książki z wszystkimi jego tekstami „Od oddechu do oddechu” i wtedy zobaczyłem, jaki ogrom świetnych, ciekawych tekstów napisał, poza znanymi nam wszystkim piosenkami.
Oba Twoje spektakle „Francja Elegancja” i „Róbmy swoje! Piosenki Wojciecha Młynarskiego” są pełne osobistego zaangażowania. Czy w tych projektach są obecne elementy osobiste, autorskie?
Przyznałem się już, że w czasach licealnych byłem trochę frankofilem i mając okazję odwiedzić kilkukrotnie Francję zakochałem się w kulturze tego kraju. Poza tym francuski jest pięknym językiem do śpiewania i przyzna to chyba każdy, kto choć raz słyszał Edith Piaf czy „Ne me quitte pas” Jacques’a Brela. Jest w tych piosenkach magia i wdzięk, bo po francusku wszystko brzmi bardziej romantycznie. Twórczość Młynarskiego kojarzy nam się głównie z satyrycznym tekstem i inteligentnym żartem – to właśnie chciałem dać publiczności. Te elementy są mi bliskie, bo uwielbiam w życiu żartować czasem zacierając granicę między tym co na serio, a tym co dla zgrywy.
W „Róbmy swoje! Piosenki Wojciecha Młynarskiego” sięgasz po twórczość jednego z najwybitniejszych polskich autorów. Jakie wyzwania stawiały przed Tobą jego teksty i co sprawia, że są one nadal aktualne?
Teksty Wojciech Młynarski pisał tak, że stanowią doskonały materiał do interpretacji aktorskiej. Najczęściej są to małe, zamknięte historyjki z zaskakującą albo inteligentną puentą na koniec. W tak napisanej piosence można stworzyć bohatera, który ma prawdę życiową do przekazania publiczności. A to zapracowany kierowca, który spędza cały życie w drodze - piosenka „Absolutnie”, a to nieśmiały wrażliwiec w „Dziewczyny bądźcie dla nas dobre na wiosnę”, czy pozbawiony złudzeń czterdziestolatek w utworze „Polska miłość” lub wreszcie kontrabasista zakochany w sympatycznej pannie Krysi z turnusu trzeciego – słynne „Jesteśmy na wczasach”. Dało mi dużo frajdy szukanie takich typów, a w każdym z nich tkwi coś bardzo ludzkiego i w dodatku polskiego. Młynarski bardzo trafnie potrafił portretować bohaterów, którym w życiu niekoniecznie wszystko się ułożyło. Pomimo, że teksty były pisane 20, 30 a nawet 40 lat temu, cały czas mówią coś uniwersalnego o nas samych. Szczególnie nas jako mieszkańcach tego kraju. Zmieniła się rzeczywistość polityczna, ale nasze podstawowe problemy, radości
i marzenia zdają się pozostawać takie same bez względu na okoliczności.
Czy w zanadrzu szykuje się kolejny pomysł...?
Na brak pomysłów nigdy nie narzekam :) Znalazłem odważny, kontrowersyjny monodram, który chciałbym kiedyś zrealizować (nie wiem, czy w naszym teatrze) całkowicie zrywając z rolami, które dotychczas grałem. Myślałem też o pewnej formie scenicznej opartej o kolorowych, niejednoznacznych bohaterów powieści Michała Witkowskiego, co też byłoby bardzo śmiałe. Mam kilka rozgrzebanych tematów na koncerty, ale… od pomysłu do realizacji jest często długa i niełatwa droga. Na nic się nie zamykam. Trzymajmy kciuki, a czas pokaże, co uda się zrealizować.
rozmawiała
Sylwia Firańska-Drzymalska

PREPRODUKCJA
Po co podnosić sobie ciśnienie,
snując domysły i przypuszczenia:
Czy i jak uda się zamierzenie
i nim powstanie już je oceniać?
Nie ulegajmy zatem pokusie
wróżenia z fusów i tym podobne.
Różne „co może”, a co „być musi”.
Nie rozmieniajmy pliku na drobne.
Mamy scenariusz, ekipę mamy
i na produkcję czasu w nadmiarze,
a tak z „recenzją” na przełaj gnamy
jakby się miała jutro zestarzeć.
Wspomnijmy sobie z wersów poety
co o prawdziwej cnocie pisano:
że się nie boi i „gna” do mety
lecz w swoim tempie i piano, piano!
Więc uspokajam nerwowy target.
Czy nosi suknie, czy godnie spodnie:
Przestańmy w marcu przygryzać wargę
we wrześniu będzie bardziej sposobnie.
PRECENZENT Andrzej Śledź
rysunek - Hanna Gregor
Gdyńskie szlaki
polskiego
musicalu
…saga musicalowa w odcinkach ;)
odc. 3

Dyrekcja Wojciecha Trzcińskiego to przede wszystkim „Nieszpory Ludźmierskie”(1994) Pawluśkiewicza. Chociaż spektakl cieszy się sporym zainteresowaniem, a to za sprawą gościnnych wykonawców: H. Banaszak, B. Rybotyckiej, Z. Wodeckiego, G. Turnaua i J. Wójcickiego, to jednak jest też generatorem wysokich kosztów z powodu gwiazdorskich gaż. Z tej przyczyny nie utrzymuje się zbyt długo na afiszu. Drugim polskim tytułem krótkiej kadencji dyrektora Trzcińskiego jest „Cień”1994) Małeckiego i Młynarskiego. Ta bajka dla dorosłych pomimo rozmachu inscenizacyjnego (reż. M.Wojtyszko) i rozbudowanych aranżacji muzycznych nie odnosi sukcesu. Posiada za to jakby „proroczą” pointę. Ostatnie zdanie brzmi: - Anuncjato, jaka to smutna bajka. Może to właśnie dlatego gramy ten tytuł tylko 30 razy. Jeszcze mniej, bo tylko 14 gramy „Kadryla na obie nogi”(1995) w reżyserii Henryka Rozena. Pamiętny i symboliczny jest obraz, gdy właśnie w tym spektaklu ustawiono na scenie wannę przyozdobioną girlandami, aby mogła zbierać cieknącą z dziurawego dachu deszczówkę. Tak oto wciąż przecież jeszcze młody budynek teatru lał łzy nad swoją niedolą wprost na scenę. Takie to były czasy… zbyt smutne na smętne bajki.
…I taką oto sytuację zastaje w 1995 roku dyrektor Maciej Korwin. Zespół jest mocno przetrzebiony. Z powodu oszczędności poprzednia dyrekcja dokonała redukcji. Korwin powoli odbudowuje zespół i repertuar stawiając w pierwszym kroku na spektakl familijny (Czarodziej z krainy Oz). Postanowia też podążać wyznaczoną przez Gruzę drogą musicalu zachodniego, pozostawiając sobie pewien margines wolności na eksperymenty. Pierwszym (niestety niezbyt udanym) jest „Z życia krawcowych musicalowych”(1998) Xymeny Zaniewskiej z muzyką Andrzeja Żylisa. Przedstawienie ma wątłą historię, za to jest wielkim pokazem kostiumów projektu pani Zaniewskiej. Taka trochę rewia mody mało użytecznej, bo nie do noszenia na ulicy. Całość reżyseruje mistrz Adam Hanuszkiewicz. Niestety jest to raczej schyłkowy okres jego teatralnej twórczości reżyserskiej i daje się wyraźnie odczuć, że mistrz nie do końca panuje nad teatralną machiną (ludzką i techniczną), jaką dostał do dyspozycji. Po premierze nie do końca dopracowanej, ale za to z 20 minutowym finałem i ukłonami (w których sam uczestniczy) przychodzi kolej na realizację telewizyjną. Mistrz reżyseruje z rozmachem i rzec można, beztrosko. Za to znad pulpitu realizatora obrazu raz po raz daje się słyszeć rozpaczliwe: - Nie, to się nie złączy! Ja tego nie zmontuję!!! W rezultacie spektakl gramy 13 razy dla 7 tysięcy widzów. Realizacja telewizyjna też wypada blado. Kompletna klapa.
Całe szczęście udaje się szybko o tym zapomnieć. W 1999 roku Korwin zaprasza do teatru Wojciecha Kościelniaka wraz z Leszkiem Możdżerem i Jakiem Stańkiem. Odbywa się casting do musicalu Hair i niebawem premiera okrzyknięta wielkim sukcesem. Artystyczny duet postanawia pójść za ciosem i stworzyć autorskie dzieło. Wybór pada na „Sen nocy letniej”(2001), do którego Możdżer 11 miesięcy pisze muzykę w stylu trans. Powstaje zatem trans-opera, monumentalne trzyaktowe dzieło z choreografią Stańka, który już od jakiegoś czasu współpracuje z teatrem. Premiera zostaje przyjęta entuzjastycznie i to zarówno przez widzów, jak i krytykę. Prasa pisze o całkiem nowej jakości w teatrze, o pokoleniowym manifeście i o tryumfie młodości. Widownię co wieczór wypełniają głównie młodzi ludzie, a na Uniwersytecie Gdańskim powstają prace magisterskie na temat gdyńskiego Snu.
Rok 2002 to kolejna „wpadka” naszego teatru. „Okno mistrza świata” Barbary Stenki z muzyką Wojciecha Głucha gramy zaledwie 8 razy. Nie ma o czym wspominać. Szkoda nawet pamięci.
Rok 2004 to powrót „Janosika, czyli na szkle malowane” tym razem w reżyserii Krystyny Jandy. Przedstawienie gramy 35 razy. Jest to solidnie skonstruowany spektakl, dość widowiskowy i z prawdziwą góralską kapelą. Ponad 24 tysiące widzów obejrzało historię juhasa-zbójnika. Może gdyby to była opowieść o zbójniku-rybaku znad Bałtyku byłoby tych widzów więcej?

c.d.n.
Jacek Wester
Wielkimi krokami nadchodzi premiera „Producentów”.
Już w kwietniu rozpoczną się pierwsze próby. O swej pracy opowiadają Krystyna Jaworowska i Monika Bieszke z działu technicznego.
Co stanowi największe wyzwanie przy produkcji spektakli?
Czas, budżet, skomplikowana technologia oraz dostępność
niezbędnych materiałów na rynku.
Co jest dla Was najprzyjemniejszym aspektem tej pracy?
Niesamowitą satysfakcję sprawia frajda aktorki/aktora z kostiumu, to jak potrafią się bawić-pracując. Ogromną przyjemność mamy kiedy wreszcie na scenie stanie kompletna dekoracja i możemy zobaczyć efekt naszej kilkumiesięcznej pracy.
